In utero, czyli o aborcji

Dzisiejsza debata na ten temat była wyjątkowo burzliwa. Nie zaskoczyło mnie to, że żadna ze stron nie odwoływała się do jakichkolwiek racjonalnych argumentów. Każdy grał na emocjach. Przeciwnicy liberalizacji prawa do unicestwiania dzieci/płodów/zarodków/embrionów/zygot (niepotrzebne skreślić – słowa nie mają tu absolutnie żadnego znaczenia) odwoływali się oczywiście do „argumentów” z wiary, a już w najlepszym wypadku do zasady „ochrony życia”.

Osobiście nie przemawiają do mnie żadne argumenty odwołujące się do wiary i religii jako takiej. Kwestia takich lub innych wierzeń tych lub innych osób nie może przesądzać o wymuszaniu na wszystkich określonych zachowań. Wierzysz w coś? Ok, twoja sprawa. Rób, jak nakazuje ta twoja wiara, ale nie stosuj przepisów tej wiary wobec innych ludzi.

Argument o ochronie życia jest dużo bardziej rozsądny. Tyle tylko, że gdy pada z ust tych, którzy chcą chronić to życie tylko w wybranych okolicznościach, a w innych tego prawa ludziom odmawiają, nie trzyma się zupełnie kupy.

Uważam, że zakaz zabijania jest dość uniwersalną zasadą, którą należy stosować w prawie wszystkich dających się wyobrazić przypadkach. Nie trzeba go uzasadniać religijnie.

Nie ma wątpliwości, że nowy organizm, posiadający własny, unikalny kod genetyczny, składający się po części z kody matki i po części z kody ojca, powstaje w momencie zapłodnienia. Wtedy zaczyna się życie. Życie kończy się natomiast w momencie śmierci mózgowej. Mamy punkty A i B, dość łatwe do sprecyzowania. Między nimi człowieka należy chronić i karać za zabijanie innych ludzi.

Uzasadnionych wyjątków od tej zasady jest niewiele, a właściwie dwa. Pierwszy to wojna obronna lub obrona konieczna. Drugi pozwala na zabicie człowieka wtedy, gdy jego życie jest i będzie niekończącym się cierpieniem, bez szans na poprawę lub wyleczenie. Dlatego należy ulżyć w cierpieniu osobom, które cierpią lub na pewno będą cierpieć z powodu nieuleczalnych chorób. Z czystego współczucia i miłości – przy spełnieniu odpowiednich warunków – należy zabijać dzieci, które urodzą się z wodogłowiem i innymi nieuleczalnymi chorobami, które spowodują, że przez całe życie będą skazane na ból i patrzenie w sufit. Należy też zabijać lub pozwalać własnoręcznie się zabijać osobom, które same sobie tego życzą, z powodu stanu zdrowia fizycznego lub psychicznego.

Nie należy natomiast zabijać osób zdrowych. Dotyczy to zarówno zdrowych dzieci w łonie matek, jak i przestępców, którzy dokonali poważnych zbrodni. Jako społeczeństwo jesteśmy w stanie zapewnić tym ludziom normalne dzieciństwo w rodzinach zastępczych, jeśli ich rodzice nie chcą się nimi zajmować. Groźnych przestępców jesteśmy w stanie odizolować i doczekać końca ich dni w więzieniu. Nie zabijajmy, jeśli nie jest to konieczne.

Jako ateista staję w bezkompromisowej obronie życia, jeśli nie oznacza ono pasma cierpień. Wiele osób w Polsce uważa, że matka powinna mieć prawo przerwać to życie (nazywajmy rzeczy po imieniu: zabić) bez podawania jakichkolwiek przyczyn swojej decyzji.

Posłanka Lewicy Żukowska mówi, że „płód” jest częścią jej ciała, więc może się pozbyć tej części ot tak sobie. Cóż, ów „płód” ma inne DNA, niż ona, więc nie do końca jest jej częścią. Mówi też posłanka, że „płód” nie może funkcjonować poza macicą kobiety. Otóż może. Są coraz doskonalsze urządzenia, nazywające się „inkubatorami”, które potrafią zastąpić mamę i z każdym rokiem są w stanie przejąć tę robotę coraz wcześniej. Poza tym, posłanka Żukowska zdaje się pomijać fakt, że ów „płód” jest – kontynuując tę okropną nomenklaturę – „produktem” aktywności dwóch osób. Dziwne, że w debacie o aborcji w ogóle pomija się zdanie ojców. Czyż nie jesteśmy zwolennikami równouprawnienia?

Inna posłanka, pani Marta Gabik mówi w Sejmie, absolutnie słusznie, że tak, czy inaczej, „kobiety przez cały czas dokonują aborcji”. Dodam, że dokonywały, dokonują i będą dokonywać, niezależnie od takiego czy innego prawa. Tak było zawsze. Liberalizacja oczywiście spowoduje, że najpewniej tych aborcji będzie więcej, a w lepszym wypadku – tyle samo. Jednak to przecież nie zmniejszy, a prawdopodobnie zwiększy skalę aborcji.

Pytanie, czy chcemy większej liczby aborcji. To jest pytanie do obu stron tej debaty. Bo jeśli chcemy, aby w kraju było mniej przypadkowych ciąż, wynikłych z impulsu, nagłej namiętności lub zbyt dużej ilości wina, zróbmy jedną, prostą, tanią rzecz, co do której powinna być polityczna zgoda. W każdej gminie, na każdym większym osiedlu, w dyskretnym miejscu, postawmy automat z prezerwatywami, gdzie za przysłowiową złotówkę ludzie będą mogli poprawić swoje bezpieczeństwo. Zjawiska aborcji to nie zlikwiduje, podobnie jak nie zlikwiduje tego żadna ustawa, ale na pewno zmniejszy skalę problemu.

Kościele, jak Cię szanować?

Przez całe świadome życie byłem daleki od antyklerykalizmu. Nawet mimo tego, że durna katechetka nie chciała mnie dopuścić do bierzmowania, bo zamiast na katechezy na zakrystii wolałem chodzić z kolegą Marcinem na wagary.

Gdzieś na studiach przeszedłem krótkotrwały romans z religią, jednak na msze chodziłem rzadko. Te ceremonie wydawały mi się sakramencko nudne, a kazania, które powinny być okazją dla kapłana, by popisać się umiejętnościami oratorskimi, erudycją, charyzmą, były – poza wyjątkiem dominikanów z kościoła św. Jacka na Freta w Warszawie – zwykłym pierdoleniem od rzeczy opartym na kilku słowach kluczowych. Mowa-trawa.

Nigdy żaden ksiądz nie wkładał mi rąk w spodnie, a – przypomnę – za moich czasów siadanie księdzu na kolana było na porządku dziennym, było wręcz nobilitacją dla pacholęcia.

Od co najmniej 15 lat nie wierzę w Boga. Mam to przemyślane i przeczytane wieloma lekturami tekstów mądrych ludzi. Jest mi z tym dobrze i jestem pewien, że ten element mojego światopoglądu się nie zmieni, choć poglądy zmieniam chętnie, jeśli mnie ktoś do czegoś przekona. Nie jestem dogmatykiem.

Niestety, ostatnie lata i akcje, które wyczyniają duchowni, skłaniają mnie jednak do przyjęcia postawy antyklerykalnej. Pontyfikat Karola Wojtyły był pełen rzeczy, na które nie ma mojej zgody. Tuszowanie pedofilii wśród księży, pogardliwe traktowanie kobiet, które przecież stanowią większość uczestników obrzędów religijnych. Dopuszczenie do rozwoju epidemii AIDS. Jak osły dopuszczanie do cierpienia dzieci, co do których wiadomo, że ich życie będzie ciągłym cierpieniem. A teraz bolszewickie poglądy ekonomiczne tego Franciszka.

Nie ma na to mojej zgody, dlatego naturalnie delikatnie i z szacunkiem dla innych poglądów, chętnie dyskutuję z ludźmi religijnymi i przekonuję je, że można żyć dobre i szlachetne życie bez wiary w Boga i bez wiary w ten stek nie trzymających się kupy historii zapisanych w tej grubej książce, których autorzy są w zasadzie nieznani.

Drogi Kościele! Nie dajesz ludziom szansy, abyśmy Cię szanowali.

Aborcja w „Botoksie”

aborcja botoks

Czego nowego dowiedziałem się z filmu „Botoks” Patryka Vegi? Tego na przykład, że mimo jednej z najbardziej restrykcyjnych ustaw w tej sprawie, przemysł aborcyjny w Polsce kwitnie w najlepsze. I jest to rzecz o stokroć bardziej przerażająca niż kolejki do specjalistów, horrendalne ceny leków, wielogodzinne maratony dyżurów lekarskich i masa innych problemów służby zdrowia. 

Temat aborcji to jeden z głównych tematów filmu, ale mało kto o tym mówi. Być może dlatego, że Vega przedstawia tu bardzo antyaborcyjny punkt widzenia, z którym się w stu procentach zgadzam. Aborcja to rzecz straszna, niezależnie od tego, gdzie ustalimy arbitralną granicę między „zarodkiem” a „dzieckiem” i czy ciąża wynika z miłości, czy też z jednorazowej przygody. I zawsze będzie dla mnie tragedią pozbawienia kogoś życia lub choć szansy na życie. Na filmie pokazane są dzieci po zabiegach aborcyjnych, konające godzinami na blaszanych talerzach, pozostawione same sobie, nie posiadające nawet prawa do łagodnej śmierci. Pokazane jest naginanie przepisów („może pani powiedzieć, że ostatnią miesiączkę miała dwa tygodnie później”), a jedna z trzydziestoletnich bohaterek-lekarek, oświadcza, że zrobiła 721 aborcji.

To, jakie prawo aborcyjne obowiązuje lub będzie obowiązywało w Polsce, nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla problemu. Liberalizacja sprawi wyłącznie to, że kobiety i mężczyźni będą tylko z większą nonszalancją podchodzili do swoich związków, bo usunięcie ewentualnej ciąży nie będzie wiązało się z takimi kosztami, jak dzisiaj. A cierpienie dzieci będzie takie samo. Z kolei zaostrzenie ustawy spowoduje kolejne multum cierpień ciężko, nieuleczalnie chorych dzieci, którym jeszcze bardziej chorzy z fanatyzmu ludzie każą konać całymi miesiącami lub latami, tylko dlatego, że „należy chronić życie”, niezależnie od tego, jak znikoma jest wartość tego życia. Prawo nie rozwiąże cierpienia dzieci.

I na koniec, tak już na marginesie filmu „Botoks” – zawsze, gdy myślę o aborcji i o tych pomysłach, żeby ewentualnie dopuścić jej wykonywanie ze względów innych niż zdrowotne, zastanawia mnie, dlaczego jedyną stroną, która mogłaby decydować o tym, żeby przerwać ciążę, jest matka? Skoro o przerwaniu życia składającego się z dwóch pierwiastków – męskiego i żeńskiego – mają decydować względy ekonomiczne, brak poczucia gotowości rodziców do wychowania potomstwa, ewentualne brak miłości między rodzicami, lub zwykły, okrutny kaprys, to wydaje mi się, że taka trudna decyzja powinna być podjęta przez obie strony. Tym bardziej, że odpowiedzialność za wychowanie urodzonego dziecka ponoszą rodzice wspólnie. Dlaczego więc o jego istnieniu może decydować tylko jedna strona?