Babcie spod Opałka

Poprzedniej niedzieli wybrałem się na tak zwany „Jarmark Babci”, zorganizowany na parkingu pod nową siedzibą Urzędu Marszałkowskiego, a dawniej – uniwersytetu. Pod budynkiem nazywanym potocznie, ze względu na swoją bryłę – „oenzetem”. Na tym budynku jest mural przedstawiający panią Eugenię – babcię lokalnego dziennikarza Andrzeja Bajguza i zachęcający do wysłania pocztówki dla swojej babci i/lub dziadka.

Impreza była wprost tragiczna. Co prawda z ulgą przyjąłem brak ulotkarzy przedwyborczych. Nie widziałem też żadnego kandydata z grona popleczników pana marszałka. Znalazłem tam natomiast kilkanaście stoisk z poszczególnych części województwa. Były to wyłącznie stoiska różnych organizacji w jakiś sposób związanych z samorządem: koła gospodyń wiejskich, stowarzyszenia, lokalne grupy działania i inne twory funkcjonujące dzięki publicznym kroplówkom. Nudy na pudy: sery z Korycina, pierekaczewniki od Dżenetty, marcinki z Brańska, zaguby z Drohiczyna. Bimbru z Czarnej nie znalazłem.

Miałem o wiele większe oczekiwania związane 1z tą imprezą. Wracając na parking, przeszliśmy przed pustym sklepem PSS Społem.

Pod „Opałkiem, od kiedy pamiętam, rozstawiają się ludzie z własnymi wyrobami, grzybami przywiezionymi wprost z lasu, bibelotami, roślinkami domowymi, miodami i całym multum innych rzeczy. To miejsce żyje od wczesnego ranka po wczesne popołudnie. Obok w głębi, można znaleźć kolejne kilkanaście obskurnych, skleconych z byle czego, stoisk z warzywami, owocami, pieczywem, mięsem i nabiałem. Tam już drukują paragony.

To „babcie pod Opałkiem” to już tradycyjny element miasta, to już instytucja. Miałem nadzieję, że ktoś – nawet by ubić polityczny interes – znalazł jakiś pomysł na tych ludzi i to miejsce.

To straszliwa szkoda, że nikt – jak do tej pory – nie wpadł na to, aby to miejsce pod Opałkiem troszeczkę ucywilizować. Postawić tym ludziom jakieś ławeczki i małe stoły, a bazarek jakoś ujednolicić. Opłacałoby się to PSS-owi, który handluje innym asortymentem, a ludzie przychodzący po domowy chrzan do babci albo po zielonki, może zrobiliby zakupy w sklepie. I dokładnie byłoby na odwrót. Gra „wygrany-wygrany” pod warunkiem, że miasto nie pobierałoby złodziejskiej opłaty targowej od tych ludzi.

Babcie handlujące pod Opałkiem tworzą zżytą, doskonale się znającą społeczność i podejrzewam, że to ich przesiadywanie pod tym sklepem na wędkarskich krzesełkach i towarem rozłożonym na gazecie i betonie ma wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim społeczny. Ci ludzie po prostu mają powód, aby codziennie wyjść z domu, porozmawiać, poplotkować, wymienić się przepisami na marynowane kurki. Czują się słuchani i potrzebni, a jednocześnie dorabiają parę groszy do skromnych rent i emerytur.

Uwielbiam zaglądać na ten bazarek, który dzieli ode mnie piętnaście minut marszu. Jestem tam zawsze jesienią, o świcie, aby sprawdzić, czy w lesie są grzyby i czy warto jechać do lasu. Bo jeśli pod Opałkiem stoją grzybiarze, od razu obuwam gumofilce i jadę na Gródek.

Ta kampania jest taka śmieszna!

Każda kolejna kampania do wyborów samorządowych wzbudza we mnie skrajne uczucia i skutecznie potwierdza podjętą jakiś czas temu decyzję o tym, by w tej wyborczej zabawie nie uczestniczyć idąc do urny.

Nie wiem, jak jest w innych miastach, ale w Białymstoku jest zawsze i wesoło i strasznie.

Jest to gorzka tragikomedia. Stąd skrajne uczucia. Bo w tym całym jarmarku sprzedającym tanie emocje kryje się przerażający świat ludzkich próżności, żerowania na najniższych instynktach i – mówiąc wprost – zwykłego okłamywania ludzi.

O tym, czy z tym okłamywaniem mam rację, czy nie, przekonam się dopiero za pięć lat. Wieloletnie doświadczenia jako obserwator lokalnej polityki wskazują, że mogę się nie mylić.

Ale lepiej zajmijmy się rzeczami zabawnymi. A tych można, nawet nie wychodząc z domu, zobaczyć całe multum.

Na przykład aspirujący do miejskiej rady „kandydat niezależny”, bojarski budowlaniec, ochoczo popierający gdzie się da opozycyjnego kandydata na prezydenta miasta, uczynił sprawę budowy lotniska swoim kluczowym kampanijnym elementem. I słusznie zrobił z punktu widzenia pragmatyki politycznej. Ludzie lotnisko popierają, choć nie wiedzą, dlaczego. Obawiam się, że jestem jedyną osobą w tym mieście, która jest przeciwnikiem jego powstawania w tym województwie i mam na to argumenty.

Pan Niezależny postanowił przebrać się za pilota, zatrudnić długonogie modelki w strojach stewardess, chodzić po ulicach z tymi biednymi dziewczętami i ze sztucznym, wymuszonym uśmiechem, rozdawać rozkłady lotów tego nieistniejącego portu lotniczego. Wszystko to jest takie słabe, że aż śmieszne.

Drugi kandydat do Rady jest w mieście sławny ze skomponowanej przez siebie przed laty piosenki „A moje miasto to Białystok, a moje życie to Białystok”, która towarzyszyła prezentacji kandydatów na prezydenta w programach medialnego uniwersum o nazwie Jard. Wokalizy temu utworowi udzielił nieodżałowany, sympatyczny magnat radiowy, telewizyjny i gastronomiczny, Jarosław Dziemian. Discopolowy kandydat-kompozytor promuje się w wyborach grzejąc się sławą tego utworu i pana Dziemiana, który w nim śpiewał.

Jest jeszcze jedna taka kandydatka, o której nie wiadomo nic, poza tym, że jest jakąś dyrektorką w urzędzie marszałkowskim, je ojciec służył w Armii Krajowej, a mama potrafi robić buzę. Jako że kandydatka i jej skądinąd ładna twarz jest właściwie wszędzie, wydaje się, że ten ojciec, ta matka i ta posada na Wyszyńskiego wystarczą do osiągnięcia sukcesu.

Jeszcze inny kandydat postawił nie na plakaty, ale na media społecznościowe. Jako człowiek ze sportową, chwalebną przeszłością, aż kipi energią. Codziennie rano, z amfetaminową energią, wysyła do ludzi krótkie filmiki o różnych rzeczach. Na przykład o tym, że akurat jedzie ładną ulicą, ale jest też dużo brzydkich ulic w mieście. Albo o tym, że właśnie stoi przed nowoczesnym i ładnym budynkiem, ale jest też dużo starych i brzydkich budynków w mieści. Albo o tym, że właśnie stoi z chłopakami przed szkołą i że oni palą e-papierosy, a mogliby zamiast tego pływać na rowerach wodnych w naszym miejskim zalewie. Ze wszystkim się oczywiście zgadzam.

Zgadzam się też z jeszcze jedną radną, która startuje już na drugą kadencję i podzieliła się swoimi obietnicami wobec wyborców. Otóż ta pani chce, żeby było więcej ulic, chodników, szkół, zieleni, miejsc pracy, wróbli, parkingów, hal sportowych, basenów, mieszkań dla młodych i mieszkań dla starych. Chce, żeby było więcej autobusów i żeby były tańsze bilety. Oczywiście więcej oper, kin i teatrów. Więcej imprez dla młodzieży i dla wszystkich. I w ogóle, ona obiecuje, żeby było więcej wszystkiego.

W zasadzie zgadzam się z tą kandydatką, ale z czystej ciekawości zdobyłem się na odwagę i postanowiłem bezczelnie, acz grzecznie dopytać, skoro ma już za sobą tę pierwszą kadencję, które z obietnic udało się jej zrealizować w ciągu ostatnich lat. Jak się Państwo domyślają, moje pytanie zostało przekierowane prosto na Berdyczów.

O tym radnym, o którym kiedyś napisałem, kto to do kurwy nędzy jest, nie będę pisał, bo mimo zasiadania przez te lata w Radzie Miejskiej, dalej nie wiadomo, kim on jest, co zdziałał i co zamierza zdziałać. Nie przeszkodzi mu ta anonimowość osiągnąć sukcesu za tydzień, bądźcie o to spokojni.

A na cały ten kabaret patrzy sobie z piątego piętra najwyższego budynku w mieście, miłościwie nam panujący Prezydent. Patrzy, litościwie się uśmiecha i gardzi, bo wie, że – jak sam wspomniał w Radio Zet – nie ma w tym mieście nikogo, kto mógłby się z nim mierzyć. Tyle, że nie wiadomo, czy to dla prezydenta dobra, czy zła wiadomość. W nauce nazywają to „problemem skali”.

100-letnie tuje, czyli Białystok w pigułce.

onet.pl

Prezydent Białegostoku zdecydował dzisiaj o wycięciu kilkudziesięciu starych drzew w ramach tzw. „rewitalizacji” Plantów – wielkiego parku w centrum miasta. Protestowali przeciwko temu niektórzy mieszkańcy, inni ludzie i politycy z opozycji.

W tym sporze nie chodzi tak naprawdę o to, czy jakieś krzaki, niezależnie od ich wieku, powinno się zaliczyć do zabytków, czy nie. Była, jest i będzie to kwestia subiektywna.

Ja tam na przykład iglaków nie lubię, ale to nie ma znaczenia.

Istotne jest to, w jaki sposób ta w istocie poboczna kwestia została potraktowana przez uczestników sporu.

Z jednej strony mamy słoiki mieszkające w stolicy, które z perspektywy „oświeconych” neowarszawiaków postanowili uświadamiać zacofanych, białostockich kmiotów o tym, że to zbrodnia na przyrodzie.

Z drugiej strony, mamy opozycję i zbliżające się wybory samorządowe, więc momentalnie zrobiono zlot politycznych hien, które próbują sobie coś tam doskubać do elektoratu.

I w końcu mamy władze z miłościwie panującym prezydentem Truskolaskim, który, w swoim stylu, położył na to całe towarzystwo laskę i pokazał, że miastem będzie rządził żelazną ręką, we wschodnim, gospodarskim, carskim stylu.

Słowem, Białystok w pigułce.

Barbarzyńcy rozbierają ostatni drewniany dom na Kupieckiej

https://www.facebook.com/patobstok

Barbarzyńcy miejscy rozbierają chyba ostatni drewniany dom przy ulicy Kupieckiej (obecnie Izaaka Malmeda). Jakiś jeszcze jeden się ostał na tyłach. Trzeba przy tej okazji przypomnieć: to nie prezydenci nami rządzą, ale mentalni sołtysi w koszulach od Armaniego. To nie deweloperzy to wszystko budują, ale mentalni budowlani Maliniacy w gumofilcach. To, że mają ładne wdzianka, to tylko zmyłka dla pospólstwa.

https://www.facebook.com/patobstok

Chłop żywemu nie przepuści

Polscy chłopi nie są głupi – z perfidną premedytacją wybrali na protesty taki moment, w którym nikt nie będzie miał odwagi z nimi dyskutować, a wszyscy będą im słabiej lub mocniej przyklaskiwać. Moment przed wyborami, w których głos wsi liczy się chyba najbardziej, jest wprost wymarzoną chwilą na pełne populizmu, emocjonalnego szantażu paraliżowanie kraju blokadami dróg.

To biadolenie chłopstwa, że mu się tragicznie powodzi, można włożyć między bajki. Chłopom, podobno jak taksówkarzom zawsze się źle powodziło, źle powodzi i zawsze będzie źle powodziło. To kwestia charakterów i mentalności tych ludzi.

Nikt nie zwraca uwagi na to, że to, co chłopstwo mówi z tych blokad, kompletnie nie trzyma się kupy. Z jednej strony rolnicy krzyczą, aby zlikwidować tzw. „Zielony Ład”, którego celem jest między innymi sprawienie, aby żywność w sklepach była bardziej zdrowa dla konsumentów. Oznacza to między innymi zaostrzenie norm stosowania różnych chemicznych środków ochrony żywności. Z jednej strony mogą być one nieobojętne dla zdrowia, z drugiej jednak strony zapobiegają chorobom roślin na polach i zwiększają wydajność. Słowem: pryskając rośliny pestycydami chłop ma więcej z hektara i mniejsze ryzyko pomoru, co oznacza więcej pieniędzy w kieszeni. Z drugiej strony, jeśli chłop nie będzie pryskał, koszty jego produkcji będą wyższe. Słowem: ekologiczna żywność to żywność zdrowa, ale – niestety – droższa w produkcji, więc również droższa dla konsumentów. I, zarazem, mniej konkurencyjna wobec żywności sprowadzanej z rynków, gdzie takich obostrzeń nie ma.

Chłopi powinni się zdecydować: albo produkujemy zdrową żywność, drogą w produkcji, albo żywność niezdrową, ale tanią w produkcji. Wóz, albo przewóz.

Z powodu takich mechanizmów, litr polskiego miodu kosztuje teraz około 50 złotych, zaś miodu produkowanego na Ukrainie – niecałe 15 złotych. Jako smakosz miodu, chciałbym mieć wybór, czy chcę kupić sobie produkt polski, niepryskany, ponoć zdrowszy i droższy, czy kupić miód ukraiński, pryskany, ponoć niezdrowy, ale tańszy.

Polscy rolnicy chcą mi, konsumentowi, uniemożliwić taki wybór. Na to się nie godzę. Chcę kupować to, co mi się podoba lub nie podoba. To, co jest niezdrowe lub zdrowe. To, co jest pryskane lub niepryskane. To, co jest drogie lub tanie. Ja im nie zaglądam do portfeli, talerzy i żołądków i tego samego oczekuję od chłopstwa.

Jesteśmy idiotami. Tylko Polski żal.

PAP

Widziałem już dużo w polskiej polityce. Pamiętam Stana Tymińskiego, taśmy Macierewicza i aferę Oleksego. Pamiętam partię przyjaciół piwa, wygłupy Piotra Tymochowicza, tańce posła Gabriela Janowskiego, kurwiki w oczach posłanki Beger i refleksje o prostytutkach Andrzeja Leppera.

Działo się dużo. Raz było wesoło, raz było strasznie. Wszystko to jednak wpisywało się w rodzaj politycznego kabaretu, dość typowego dla młodych demokracji tworzonej przez ludzi wychowanych w bolszewickich realiach. Ot, takie uroki życia w demoludach.

Oglądam te różne komisje śledcze, które z – niestety – bolszewickim, rewolucyjnym zapałem, pozakładała nowa władza. Wkłada w te śledztwa i rozliczenia większość energii, którą powinna poświęcić realizacji tych obietnic wyborczych, które rzeczywiście trochę naprawią ten kraj. Bo Jarosław Kaczyński za kratkami nic nie zmieni w codziennym życiu ludzi, być może tylko jednym poprawi, a innym popsuje humor. Natomiast likwidacja 500 plus, na którą nikt się oczywiście nie odważy, realnie coś mogłaby zmienić. Moim zdaniem na lepsze i jestem w stanie to zdanie uzasadnić. Tylko po co, skoro nikogo nie obchodzą żadne uzasadnienia i argumenty.

Te komisje, o których wspomniałem, są rodzajem politycznego cyrku dla idiotów. W nich nie chodzi o to, aby cokolwiek wyjaśnić. Co więcej, w nich nie chodzi o to, aby kogokolwiek ukarać karnie. Oglądam to, jak posłowie zadają pytania, na które nie otrzymują odpowiedzi od świadków. Jest to rodzaj zabawy – telewizyjnego spektaklu, w którym chodzi o jedno. Chodzi o emocje.

Ludzi nie interesuje prawda. Nie otrzymują jej, bo widzów nie interesuje, jakw rzeczy samej było i kto zawinił, a kto nie. Widzowie oczekują emocji. Oczekują napierdalanki, obrażania się wzajemnego, spektaklu oczekują. Ci ludzie w telewizorze zachowują się, jak idioci nie dlatego, że są idiotami. Zachowują się tak dlatego, że uważają nas za idiotów. I mają w tym całkowitą rację. Jesteśmy idiotami.

W tym wszystkim żal mi jest tylko Polski.

Truskolaski na płotach szkół i przedszkoli

Prezydent Tadeusz Truskolaski, już od lat, bez poszanowania zasad zdrowej konkurencji na politycznym rynku, wykorzystuje sprawowany przez siebie urząd do prowadzenia kampanii wyborczej.

Sposobów na to jest wiele. Bardzo zdawkowa wcześniej obecność prezydenta w mediach społecznościowych, tuż przed wyborami wybucha ze zwielokrotnioną energią. Codziennie prezydent otwiera jakąś salę gimnastyczną, o czym kwieciście informuje mieszkańców jego biuro prasowe. Oficjalnie nie jako kandydat, ale jako prezydent, jednak trzeba być idiotą, aby uwierzyć w taką ściemę.

Widocznie prezydent Truskolaski nie ma zbyt wysokiej opinii o inteligencji mieszkańców miasta, którym zarządza, skoro raczy im tak mało wyrafinowaną propagandą rodem z czasów Edwarda Gierka. Bo czymże, jeśli nie prymitywną papką wyborczą jest rozdawanie kobietom tulipanów na miejskich bazarach z miną człowieka, który nie potrafi ukryć, że nie znajduje się w sytuacji, w której chciałby się znajdować.

Niestety, prawdopodobnie coś jest na rzeczy z tym niskim mniemaniu o inteligencji białostoczan, bo mieszkańcy z kadencji na kadencję dają się przekonać do tej napuszonej, efekciarskiej i oddalonej od ludzi prezydentury Truskolaskiego.

To niesamowite, jaką metamorfozę przeszedł nasz miłościwy władca (niechaj żyje wiecznie). Z nieśmiałego, zakompleksionego, skromnego pracownika naukowego stał się kimś w rodzaju samorządowych baronów w skali całego kraju. Odrzucił polityczne zaplecze, które go wypromowało i z pogardą dla wszystkich, którzy mają inne pomysły na miasto, idzie, nie biorąc jeńców. Idzie prostą drogą do wymarzonej posady w Parlamencie Europejskim.

Każdy, kto jeździ lub chodzi po Białymstoku, na pewno zwrócił uwagę na plakaty, którymi od kilku tygodni obwieszone są płoty jednostek samorządowych podległych miastu. „Prezydent Miasta Białegostoku Prezydent Tadeusz Truskolaski”, jak uroczo lubi o sobie mówić, chwali się na nich osiągnięciami swoich kolejnych kadencji. Chwalenie się nie jest niczym złym, jednak wykorzystywanie przewagi z racji pełnionego urzędu jest już czymś, co budzi we mnie głębokie obrzydzenie.

Z przykrością muszę też powiedzieć, że najprawdopodobniej ta żałosna kampania przyniesie Truskolaskiemu sukces. Nie tylko dlatego, że trafia do mało wyrafinowanych gustów jego wyborców, ale również dlatego, że – choć trudno w to uwierzyć – konkurencja jest jeszcze bardziej głupia i jeszcze bardziej prymitywna.

Korycin – o serach bez polityki

Te sery z Korycina to tylko pretekst, abym mógł napisać, jak z zabitej dechami dziury zrobić całkiem niezłe miejsce do życia i – na dokładkę – miejsce, które może być pozytywnie kojarzone na zewnątrz.

Korycin to obecnie duża wieś, ale z rodowodem miejskim, nieco bogatszym od Białegostoku, położona przy krajowej ósemce, mniej więcej w połowie drogi między stolicą województwa podlaskiego a Augustowem. Przebiega przez nią zapchana tysiącami tirów, ruchliwa trasa.

Na przejeżdżających tą trasą ta miejscowość nie powinna zrobić jakiegokolwiek wrażenia. Zwraca uwagę jedynie strzelisty, nowogotycki kościół, stary wiatrak i zalew. To po jednej stronie szosy. Po drugiej – właściwa część miejscowości. Obie łączy podziemne przejście dla pieszych – rzecz rzadko spotykana w takich miejscach w Polsce.

Zalew jest zadbany, z całkiem ładną promenadą, którego jedyną wadą jest brak jakiegokolwiek cienia, jakichkolwiek drzew. Obok zalewu, co roku odbywa się Święto Truskawki z legendarną już bitwą z owymi truskawkami jako orężem. W sezonie, na okolicznych polach trwają ciężkie prace przy zbiorach. Można tam nazbierać sobie samemu truskawek i za drobną kwotę wykupić je od właściciela pola.

Kilka kilometrów od Korycina zrekonstruowano średniowieczne grodzisko, które nawet poza sezonem robi wrażenie.

Jednak prawdziwą marką Korycina są sery. I tutaj ktoś dokonał prawdziwego marketingowego majstersztyku. Ze zwykłych, młodych serów, które od setek lat są wyrabiane w prawie każdym podlaskim domu, zrobiono produkt przypisywany właśnie Korycinowi. Mimo, że – w celu uatrakcyjnienia – wymyślono opowiastkę o Szwajcarach, którzy kiedyś rzekomo nauczyli tutejszych chłopów robienia tych serów, jest to produkt typowo „tutejszy”, „swojski”, jak się tutaj mówi. Są to młode, miękkie, delikatne sery podpuszczkowe z różnymi dodatkami. Sprzedaje się je już w całej Polsce i kojarzy przede wszystkim właśnie z Korycinem.

Nie wiem, ale się domyślam, kto z tej dziury zrobił fajnie zarządzaną gminę. Obejdzie się bez nazwisk i bez polityki, bo mam poczucie, że o żadną politykę w Korycinie nie chodzi.

Henryk Dębowski to nie jest żart

Zdjęcie Dębowskiego i tego drugiego tancerza disco-polo ukradłem z serwisu RMF FM

Władze, a właściwie jednoosobowa władza Prawa i Sprawiedliwości, do rywalizacji z Tadeuszem Truskolaskim wystawiła Henryka Dębowskiego. Na tzw. „mieście” mówią, że dowiedziawszy się o tym, Mariusz Błaszczak miał powiedzieć: „Dębowski? To chyba jakiś żart”. Otóż, panie Błaszczak, Henryk Dębowski to nie jest żaden żart. Niestety.

Dębowski to człowiek dość młody, którego szybko rozwijająca się kariera w partii i samorządzie może zdziwić wielu obserwatorów. Jest to chłopak prosty, a dla innych prostolinijny. Posługujący się z trudem językiem polskim, a dla innych „mówiący po naszemu”. Mówiący rzeczy niedorzeczne, czyli takie, jakich od polityka wymaga spora część elektoratu. Ubierający się zgodnie z kanonem obowiązującym wśród ludzi, którym wydaje się, że dzięki w rzeczywistości marnej wielkości władzy weszli na prowincjonalne „salony”. Kiedy widzę te białostockie „salony” na różnych uroczystościach, czuję się zażenowany tą ich wiejsko-nowobogacką kindersztubą (jeśli któryś z nich trafi tu jakimś przypadkiem, na pewno będzie musiał sprawdzić to wyrażenie w jakimś słowniku). Oni przestali ubierać się na bazarze, tylko po ubrania jeżdżą do Mediolanu. Niestety, „swojskiej mowy” już tak trudno zamienić na mówienie po polsku.

Niech za przykład obrazujący przyczyny awansu Dębowskiego posłuży przykład z „góry”. Błyskotliwe partyjne kariery ludzi takich jak Czarnek, Obajtek, Szydło, Suski, czy też przytaczany na początku Błaszczak opiera się nie na osobistych zaletach człowieka, jego charyzmie czy umiejętnościach. Prezes Kaczyński nie znosi takich ludzi. Wokół siebie rozstawia natomiast osoby, które z racji swoich ułomności kompetencyjnych, braku własnego zdania i deficytów w poruszaniu się w świecie polityki, są całkowicie uzależnione od wyroków partii (czytaj: prezesa).

Kaczyński ceni sobie ludzi głupszych od siebie, którzy dla uzyskania stanowisk będą mu bez cienia wahania robiły przysłowiowego „loda” zawsze i wszędzie. Sam prezes jest osobą całkiem dobrze wykształconą, inteligentną i z wychowania inteligencką. Udaje prostego człowieka, bo to wzbudza sympatię zwolenników partii.

Taki właśnie jest kandydat Dębowski – na tyle inteligentny i samozachowawczy, by nigdy nie powiedzieć ani nawet nie pomyśleć niczego, co by się nie zgadzało z linią partii. Uczy się pilnie, aby przy wystąpieniach publicznych jego bezwarunkowe przywiązanie do partii wyglądało na autentyczne, ale wyraźnie widać strach, gdy Dębowski przemawia. To nie trema, ale strach przed tym, by jednym wypowiedzianym słowem nie wkurzyć prezesa.

Nie sądzę, aby Henryk Dębowski został w tym roku prezydentem Białegostoku. Jeszcze nie teraz. Może po tym, gdy za pięć lat prezydent Truskolaski (niechaj rządzi wiecznie!) nie będzie już mógł kandydować i pójdzie zarabiać pieniądze do Brukseli, Dębowski będzie miał szanse. Tym bardziej, że środowisko Truskolaskiego nie ma za bardzo pomysłu na kogoś, kogo można by namaścić na następcę.

Pan Błaszczak, jak zwykle zresztą, się myli. Dębowski to nie żart. Ten wiecznie przestraszony, z miną Waldemara Pawlaka, gdy wyznaczono go na premiera, młody człowiek we włoskim, drogim, ale źle dobranym i skrojonym garniturze i również włoskim, pretensjonalnym obuwiu, jest odpowiedzią na oczekiwania wyborców PiS. Ma źle skrojony garnitur, z trudem mówi po polsku, nie ma absolutnie żadnego samodzielnego zdania na cokolwiek, ale tego od niego oczekują zarówno wyborcy, jak i prezes Kaczyński.