Poprzedniej niedzieli wybrałem się na tak zwany „Jarmark Babci”, zorganizowany na parkingu pod nową siedzibą Urzędu Marszałkowskiego, a dawniej – uniwersytetu. Pod budynkiem nazywanym potocznie, ze względu na swoją bryłę – „oenzetem”. Na tym budynku jest mural przedstawiający panią Eugenię – babcię lokalnego dziennikarza Andrzeja Bajguza i zachęcający do wysłania pocztówki dla swojej babci i/lub dziadka.
Impreza była wprost tragiczna. Co prawda z ulgą przyjąłem brak ulotkarzy przedwyborczych. Nie widziałem też żadnego kandydata z grona popleczników pana marszałka. Znalazłem tam natomiast kilkanaście stoisk z poszczególnych części województwa. Były to wyłącznie stoiska różnych organizacji w jakiś sposób związanych z samorządem: koła gospodyń wiejskich, stowarzyszenia, lokalne grupy działania i inne twory funkcjonujące dzięki publicznym kroplówkom. Nudy na pudy: sery z Korycina, pierekaczewniki od Dżenetty, marcinki z Brańska, zaguby z Drohiczyna. Bimbru z Czarnej nie znalazłem.
Miałem o wiele większe oczekiwania związane 1z tą imprezą. Wracając na parking, przeszliśmy przed pustym sklepem PSS Społem.
Pod „Opałkiem, od kiedy pamiętam, rozstawiają się ludzie z własnymi wyrobami, grzybami przywiezionymi wprost z lasu, bibelotami, roślinkami domowymi, miodami i całym multum innych rzeczy. To miejsce żyje od wczesnego ranka po wczesne popołudnie. Obok w głębi, można znaleźć kolejne kilkanaście obskurnych, skleconych z byle czego, stoisk z warzywami, owocami, pieczywem, mięsem i nabiałem. Tam już drukują paragony.
To „babcie pod Opałkiem” to już tradycyjny element miasta, to już instytucja. Miałem nadzieję, że ktoś – nawet by ubić polityczny interes – znalazł jakiś pomysł na tych ludzi i to miejsce.
To straszliwa szkoda, że nikt – jak do tej pory – nie wpadł na to, aby to miejsce pod Opałkiem troszeczkę ucywilizować. Postawić tym ludziom jakieś ławeczki i małe stoły, a bazarek jakoś ujednolicić. Opłacałoby się to PSS-owi, który handluje innym asortymentem, a ludzie przychodzący po domowy chrzan do babci albo po zielonki, może zrobiliby zakupy w sklepie. I dokładnie byłoby na odwrót. Gra „wygrany-wygrany” pod warunkiem, że miasto nie pobierałoby złodziejskiej opłaty targowej od tych ludzi.
Babcie handlujące pod Opałkiem tworzą zżytą, doskonale się znającą społeczność i podejrzewam, że to ich przesiadywanie pod tym sklepem na wędkarskich krzesełkach i towarem rozłożonym na gazecie i betonie ma wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim społeczny. Ci ludzie po prostu mają powód, aby codziennie wyjść z domu, porozmawiać, poplotkować, wymienić się przepisami na marynowane kurki. Czują się słuchani i potrzebni, a jednocześnie dorabiają parę groszy do skromnych rent i emerytur.
Uwielbiam zaglądać na ten bazarek, który dzieli ode mnie piętnaście minut marszu. Jestem tam zawsze jesienią, o świcie, aby sprawdzić, czy w lesie są grzyby i czy warto jechać do lasu. Bo jeśli pod Opałkiem stoją grzybiarze, od razu obuwam gumofilce i jadę na Gródek.